"Jedz módl się i kochaj" Elizabeth
Gilbert to książka, która nie bez powodu porwała serca wielu czytelników na
całym świecie i przez długi czas nie schodziła z list bestsellerów. Już na
początku dowiadujemy się, że autorka sama jest bohaterką swojej powieści i na
dalszych stronach ma zamiar przedstawić nam pewien rozdział swojego życia.
Ludzie różnie piszą o sobie, każdy z nas
woli ukryć mniej wygodne fakty, a te lepsze jeszcze trochę podkoloryzować. Z
tej książki jednak emanuje niesamowita szczerość, którą bardzo podziwiam, ponieważ
Elizabeth odsłania również te najbardziej wstydliwe karty, a przy tym
uświadamia nam, że każdy z nas takie posiada i nie ma w tym niczego złego.
Powieść
ta, zgodnie z tytułem dzieli się na trzy cześci, a każda z nich jest innym
okresem w życiu bohaterki. Na skraju głębokiej depresji, po niezwykle ciężkich
przeżyciach związanych z rozwodem, postanawia oderwać się od przytłaczającego
ją nowojorskiego zgiełku i samotnie wyrusza w roczną podróż po świecie. Spędza
ją w trzech krajach: we Włoszech, Indiach i Indonezjii. Myślę, że nie jeden z
nas miałby poważne wątpliwości związane z decyzją o podjęciu się takiej
wyprawy, i nie chodzi mi tu o kwestię finansową, ponieważ Elizabeth jest
pisarką i w pewien sposób realizowała swoją pracę za granicą, ale mogłyby nas
spotkać przeciwności związane z rodziną, opuszczeniem naszego pozornie
stabilnego życia na cały rok. Z jednej strony wszyscy pragniemy podróżować, ale
poza brakiem pieniędzy znalazłoby się wiele innych wymówek, które
zatrzymywałyby nas przed realizacją tego celu. Ta kobieta podjęła się czegoś,
na co wbrew pozorom mało kto miałby odwagę się porwać.
Elizabeth
przez ten rok odkrywa siebie na nowo, dorasta i staje się niezwykle silną
kobietą.
Z książką łatwo się zaprzyjaźnić, ponieważ
sama autorka przyciąga do siebie ludzi z niezwykłą naturalnością i mimo
samotnej wyprawy, nie może narzekać na brak towarzystwa.
Najpierw we Włoszech odnajduje przyjemność w
tak mało wydawałoby się istotnej rzeczy, jaką jest jedzenie. Nabiera sił,
ponieważ w Indiach czekają ją ciężkie tygodnie spędzone w aśramie i próby
zbliżenia się do... Boga. Jest to tak
doskonale napisane, że myślę, że nawet ateiści nie pogniewają się o tą dosyć
obszerną wzmiankę o Bogu w tej książce.
No a w Indonezji... Myślę, że i tak zbyt dużo już tutaj napisałam, a
psucie wam przyjemności z czytania, nie jest moim zamiarem.
To jedna z najlepszych książek na długie
zimowe wieczory, nie raz wywołuje uśmiech, dodaje pewności siebie... kto wie,
może kogoś z was zachęci do wybrania się w podróż razem z Elizabeth?
Za recenzję dziękuję Ani... która też od czasu do czas coś ukradkiem skrobnie do poczytania na swoim blogu, na którego zapraszam!
You Are Made of Stone
You Are Made of Stone
Jestem przekonana, że lektura tej książki by mi się spodobała już od początku. Dziękuję za przypomnienie tego tytułu. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie nawet sam tytuł jest bardzo naturalny, lekki, przyjemny, tak jak autorka :)
OdpowiedzUsuńChętnie bym po nią sięgnęła :)
http://triviaaboutme.blogspot.com/
Najpierw słyszałam o filmie, później dowiedziałam się o książce, ale raczej nie sięgnę po jedno ani po drugie. Bohaterowie dużo starsi ode mnie przeszkadzają mi w czytaniu, po prostu nie mogę się wczuć w ich emocje i uczucia :) może za kilka lat się skuszę ;)
OdpowiedzUsuńzaczarowana-me.blogspot.com
Widziałam film i mi sie akurat podobał, chociaż wiem że zgarnia różne opinie. Dlatego chętnie przeczytam też książkę :)
OdpowiedzUsuń